Nostalgiczny Polcon w Lublinie
Właśnie rozpoczyna się Polcon w Lublinie. Jedna z najważniejszych (patrząc pod kątem tradycji – pewnie najważniejsza) impreza fandomu w roku. XXXII już edycja poza wieloma stricte fantastycznymi atrakcjami bogata będzie i w punkty programu dotyczące gier planszowych. Ale mi przede wszystkim przywodzi na myśl poprzedni Polcon w moim mieście. Rok 2006, gimnazjum nr 10 i wydarzenie, które nieoficjalnie uważam za początek mojego pełnowymiarowego zainteresowania nowoczesnymi grami planszowymi.
Oczywiście nie pierwsze zetknięcie z planszówkami. W dzieciństwie, jak wielu, bawiłem się Eurobiznesem, grałem wielogodzinne partie w Magię i Miecz, usiłowałem osiągnąć nie całkiem kompromitujący poziom w szachach a nawet otarłem się o gry wojenne (Bzura 1939 od Dragona nadal zalega w jakimś dobrze ukrytym pudle).
Naturalnie przed pamiętnym Polconem pewnie rzuciłem okiem na przebijające się dopiero na konwenty gry, może nawet do jakiejś usiadłem, ale pamięć o tych tytułach dawno już zaginęła.
Natomiast na owym Polconie wypożyczyłem na noc do domu Grę o Tron. No bo przecież nie będę zaczynał od jakichś gatewayów, prawda?
Wypożyczyliśmy ją we dwóch, z kolegą ze studiów, również Kubą. Z postanowieniem, że po nocy nauczymy się jej i zagramy. Bo przecież co to dla nas – noc konwentowa nie służy do tego, żeby zbierać siły na kolejny dzień. A poza tym mieliśmy tych sił dużo.
Tu uważny czytelnik zauważy, że coś się w tej opowieści nie klei. Jak to „we dwóch, z kolegą”? Przecież w Grę o Tron nie da się grać w dwie osoby! – zakrzykniecie. W zasadzie nie gra się w mniej, niż 5! Przecież na pudełku jak wół stoi: 3-5.
Nas to nie zraziło. To była Gra o Tron, w której uniwersum obaj siedzieliśmy po uszy. Jeden wybrał Starków, drugi Baratheonów… a może Lannisterów? Nie pamiętam, minął jednak szmat czasu.
Przez instrukcję przebijaliśmy się na podłodze mojego pokoju, po cichu, tak żeby nie pobudzić domowników i innych nocujących. Zajęło to pewnie grubo ponad godzinę. A potem, a jakże, zagraliśmy. Było półprzytomnie ze względu na porę, dziwnie, momentami bez sensu, ktoś pewnie wygrał, a ktoś przegrał. To wszystko zupełnie nieistotne. To było spotkanie z zupełnie innym światem, oszałamiająca prezentacja tego, co nowoczesna planszówka jest w stanie osiągnąć. Nielosowe starcia bez ton tabelek, licytacje, ukryte programowanie rozkazów. Nieograniczony potencjał kryjący się w nieskomplikowanych w gruncie rzeczy zasadach, a do tego tona klimatu w doskonale nam znanym uniwersum. To był zachwyt nad ideałem.
Potem poszło już z górki, bo głód poznawania kolejnych genialnych mechanik, wspaniałych settingów i sprytnych rozwiązań był ogromny.
Niecały rok później dostałem własną Grę o Tron w prezencie na urodziny, a parę dni wcześniej sam kupiłem sobie Neuroshimę Hex. Te dwie gry stanowiły zaczątek mojej kolekcji, obie zostały ograne doszczętnie, bo to były takie czasy, kiedy w jeden tytuł grało się więcej, niż kilka razy.
Od tamtego czasu poznałem oczywiście setki innych gier z rozmaitych rejonów hobby. Jedne bardziej znaczące dla mojego planszogeekowego rozwoju, inne zupełnie pomijalne. Żadna jednak, z wyjątkiem jednej, o której jeszcze kiedyś napiszę, nie dostarczyła mi już takich emocji.
Gra o Tron zajmuje jedno z honorowych miejsc na mojej półce. I choć od ostatniej partii minęło już ponad pięć lat, prawdopodobnie nigdy tego miejsca nie odda.
Epilog:
Na Polconie 2017, ponownie w Lublinie, będę prowadził prelekcję o tym, jak grać w planszówki. Wiele się zmieniło od 2006.