Dlaczego mam za dużo gier – post scriptum
Szmat czasu temu, kiedy liczba określająca rok była jeszcze o dwie jednostki niższa, napisałem tekst traktujący o tym, dlaczego mam za dużo gier. Koncentrowałem się tam na przyczynach tego, że trudno jest mi pozbyć się gry ze swojej kolekcji i że potrafię wymyślić mnóstwo doskonałych usprawiedliwień, by tego nie zrobić. Nigdy nie zakładałem, że podana tam lista wymówek jest kompletna i w zasadzie od razu wiedziałem, że z czasem pojawią się jakieś dopiski. Ten dopisek nie będzie jednak wprost uzupełnieniem tamtej listy, bo nie będzie tu o trudnościach z pozbyciem się gry. Wszak by się jej pozbywać, trzeba najpierw wejść w jej posiadanie. I, wbrew pozorom, ku temu także trzeba wymyślić sobie powód.
Jako że w mojej sytuacji powód „nie mam w co grać” czy też „potrzebuję kolejnej gry” byłby tak bezczelnym kłamstwem, że przy najlepszych chęciach nie dałoby się nim samego siebie oszukać, trzeba się bardziej postarać. W tym tekście jednak nie będę znów robił wyliczanki, a napiszę o jednym z powodów, który w sumie nie tak dawno temu sobie uświadomiłem.
Najpierw słowem wstępu: ten tekst miał powstać tak czy inaczej, ale bezpośrednio do jego napisania pchnął mnie wpis Ignacego Trzewiczka na jego portalowym blogu. Zatytułowany jest on „One print era” i warto na niego zerknąć, choć chwilowo chyba nie ma (jeszcze?) wersji polskiej. W skrócie: żyjemy w erze pojedynczego druku – gra jest drukowana raz, w ograniczonym nakładzie, reprintów nigdy nie będzie.
Nie da się ukryć, że tworzy to u mnie raczej niezdrowe odruchy: kup teraz, jak najszybciej, bo drugiej szansy nie będzie. Albo licz na los, czyli łaskawość rynku wtórnego, bo wydawca, zajęty kolejnymi nowościami, cię nie uratuje.
Jestem zatem w następującej sytuacji: chcę poznawać nowe gry, można nawet powiedzieć, że czuję się do tego odrobinę zobowiązany: planując pisać i mówić o planszówkach przyzwoicie byłoby zapoznać się z jak największą liczbą pozycji. Ale nie oszukujmy się i nie zasłaniajmy recenzowaniem – gdybym tego nie robił również dążyłbym do tego, by tych nowości spróbować. I część z nich nawet posiadać, jeśli się sprawdzą.
Jednak, abstrahując od potrzeb okołopublicystycznych, czy naprawdę potrzebuję tych gier od razu po premierze? Nie. Czy będę miał czas zapoznać się z nimi natychmiast po tym, gdy do mnie dotrą? Na pewno nie. Czyli nie powinienem ich w tym momencie kupować? No jasne, ale… czy za rok będę miał jeszcze taką możliwość? Jeśli nie jest to super hit – jest spora szansa na to, że nie będę mieć takiej okazji.
Najbardziej kontrastuje to z rynkiem gier komputerowych, w które gram już znacznie, znacznie mniej, niż kiedyś, ale nadal zdarza mi się kupić sobie coś nowego. Albo właśnie raczej nie – nie zdarza mi się kupować sobie niczego nowego. W ciągu ostatnich bodaj 5 lat zrobiłem wyjątek jedynie dla Wiedźmina 3 i Cywilizacji VI. Nie kupuję nowych gier, bo nie muszę. Nie muszę, bo: nie recenzuję ich, więc nie mam konieczności znać ich na bieżąco. Mam w zapasie gry na setki godzin grania. Wiem natomiast, że jeśli poczekam (i to wcale nie jakoś bardzo długo, czasem wystarczy pół roku czy rok), te nowe gry będą znacznie tańsze. Ale kluczowym argumentem jest to, że nie znikną. Że za ten rok, dwa czy trzy nadal będę w stanie je kupić (disclaimer: nie gram w gry stricte multiplayerowe, więc nie dotyczy mnie argument, że kiedy ja zacznę, nikt inny już nie będzie grał). Na tym Steamie czy innym GOGu będą sobie czekały na mnie cierpliwie, nawet taniejąc po trochu, aż będę miał na nie czas i ochotę.
A z taką interesującą, ale niezbyt popularną planszówką? Kto to wie. Więc może lepiej kupię ją, póki jest, a potem najwyżej sprzedam. Jak już zagram. Za ten rok czy dwa. Albo wykorzystam jeden z powodów, żeby jednak została…