Gdzie jest granica gry planszowej?
Czekając na przybycie pod mój dach pudełka z Portalowymi „Pierwszymi Marsjanami” wróciłem do tematu, nad którym już kiedyś zacząłem się zastanawiać, czyli do tego, gdzie kończy się gra planszowa, a zaczyna hybryda gry planszowej i komputerowej. Jak wiadomo w „Pierwszych Marsjanach” do gry konieczna jest aplikacja, która ma zastąpić losowanie kart i w inteligentny sposób prowadzić rozgrywkę. I jak zwykle pojawią się głosy i dyskusje, czy to nadal jest planszówka, czy nie zdradza naszego hobby na rzecz tych złych maszyn, od których przecież uciekamy, grając w „gry bez prądu”.
Jak zawsze w przypadkach, kiedy trzeba wprowadzić jakąś klasyfikację i wyznaczyć granicę pomiędzy tworami, uczciwa analiza wymagałaby najpierw stworzenia ścisłych definicji obu tych bytów, a w to absolutnie nie zamierzam się bawić. No dobrze, przynajmniej nie w tym tekście.
Niektórzy mogą określić granicę bardzo sztywno: żadnej elektroniki. Odrzucą nie tylko przypadki z dużym udziałem elementów cyfrowych, takie jak „XCOM” (o którym później) czy „World of Yo-Ho”, ale też gry z asystentem, (jak recenzowani przeze mnie kiedyś „Alchemicy”), a może nawet gry z elementem multimedialnym, do którego odtworzenia wymagana jest jakaś niedostarczona w pudełku aparatura („Space Alert”).
Jako że od rozrywki elektronicznej bynajmniej nie stronię, a przez wiele lat stanowiła moje pierwszoplanowe hobby, osobiście zupełnie nie czuję wstrętu do tego typu innowacji i planszówki nie są dla mnie żadną ucieczką od prądu do kartonu. Traktuję je jak kolejny rodzaj gier, którym się interesuję. Dlatego moje podejście nie jest aż tak radykalne. Ale skoro uciekam od ostrych definicji, to jak zamierzam się wykręcić od tytułowego pytania? Otóż chcę po prostu podzielić się pewnym przemyśleniem, odczuciem, które pierwszy raz nasunęło mi się chyba wtedy, kiedy dla Games Fanatica recenzowałem „XCOM” od Fantasy Flight Games. Tam ośmieliłem się podać w wątpliwość czystą planszowość tego utworu, użyłem określeń „gra semiplanszowa” i wspomniałem, co sprawiło, że takie wątpliwości przyszły mi do głowy.
Bo samo występowanie elementów elektronicznych, aplikacji czy innych tego rodzaju gadżetów z pewnością tą granicą dla mnie nie jest. Prawdę mówiąc to, czy o wyniku walki decyduje rzut kostką, czy symulująca rzut kostką aplikacja ma dla mnie bardzo niewielkie znaczenie (poza kwestiami wygody takiego rozwiązania).
Natomiast XCOM wywołał we mnie niepokój czym innym, niż zastąpieniem kart czy kości ekranem telefonu. W recenzji opisałem to tak:
„Jednak detalem, który być może najbardziej mnie uderzył, a który bez aplikacji nie jest możliwy do uzyskania, jest to, że w grze nie znamy wszystkich jej zasad i algorytmów. Wiemy, że wykonywanie misji przybliża nas do zwycięstwa, ale nie wiemy, w jaki sposób. Wiemy, że UFO na orbicie zakłócają komunikację, ale nie wiemy dokładnie, na czym to polega i w jakim stopniu.”
I w momencie, w którym uświadomiłem sobie, że gram w planszówkę, której zasad nie znam i nigdy dokładnie nie poznam stwierdziłem, że chyba to właśnie jest dla mnie granica. W planszówce muszę znać zasady i konsekwencje swoich ruchów i decyzji.
Oczywiście, ta znajomość może być jedynie znajomością prawdopodobieństwa. Może być informacją, że „gdzieś wśród ostatnich dziesięciu kart na tym stosie znajduje się karta oznajmiająca koniec gry”. Nie wiem, kiedy koniec nastąpi, ale wiem, na jakich zasadach jest to określane. Może być wiedzą, że wieża bitewna w „Szogunie” określa wynik bitwy. Nie mogę przewidzieć ani zasymulować w głowie fizyki, która o tym decyduje (tak, jak nie mogę tego zrobić z uczciwym rzutem kośćmi), ale znam, lub mogę poznać, wszystkie elementy, które na to wpływają.
W grze komputerowej jest (albo może być, o czym jeszcze wspomnę później) inaczej. Mogę zdobyć przedmiot, który jakoś wpływa na moją postać, ale nie wiem, jak. Mogę przeprowadzić atak wojskami nie wiedząc, jakie dokładnie kryteria decydują o jego wyniku. I nigdy się tego nie dowiem.
W XCOM (planszowym!) właśnie tak jest – wiem, że pozostawianie UFO na orbicie coś psuje – ale nie wiem, co. Mogę ewentualnie próbować to ekstrapolować z przebiegu kolejnych rozgrywek, ale nigdy nie będę wiedział tego na pewno.
Wiadomo – w planszówce do pewnego stopnia taką niewiadomą można sobie zaserwować nie przeglądając wcześniej kart, nie czytając paragrafów i tak dalej. Ale to jest niewiedza trwająca tylko do momentu, kiedy się tego dowiemy – a kiedyś dowiedzieć się musimy, żeby wprowadzić w życie efekty. Czar gier legacy kryje się między innymi w tym, że podczas rozgrywki nie znamy wszystkich konsekwencji. Ale nadejdzie moment, kiedy je poznamy.
Ostatnio często mamy do czynienia z przenoszeniem gier planszowych na platformy cyfrowe. Czy przestają być planszówkami? Według mnie nie – dopóki nie utracą tej przejrzystości, gdzie znamy wszystkie zasady, wszystkie prawdopodobieństwa, wszystkie konsekwencje. Dlatego bez problemu gram w gry planszowe online i nie mam odczucia (oczywiście poza wrażeniami estetycznymi i towarzyskimi), że w swojej istocie to coś innego, niż rozgrywka w fizyczny egzemplarz.
Jak względem tej granicy ulokują się „Marsjanie”? Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że nie będą daleko.
PS. Tak samo część gier wyłącznie komputerowych, w szczególności strategii turowych, jest w tym moim pokrętnym rozumieniu planszówkami – jeśli tę stuprocentową przejrzystość zasad posiadają. Od możliwości przeniesienia takich gier na planszę dzieli nas najczęściej jednie złożoność obliczeniowa niemożliwa w rozsądnym czasie do odtworzenia w środowisku analogowym.